W środę 15 czerwca w Sali Teatru Laboratorium na spotkaniu wokół książki Mira między A i Ż panowała atmosfera magii, jaki tylko Ona potrafi stworzyć. Tydzień wcześniej wspomniałam, że najchętniej zajęłabym się Schulzem.

– Świetnie, bierz Kalendarze – ucieszyła się Mira Mona Żelechower-Aleksiun.

Tak się składa, że ten cykl obrazów nie został opatrzony tekstem. Sięgnęłam więc do źródła i otwierając na chybił trafił zbiór opowiadań Brunona Schulza, natychmiast znalazłam klucz. Czekał tam pozostawiony na wierzchu, w Sanatorium pod klepsydrą, gdzie metodą leczenia jest cofanie czasu o pewien interwał. Powrót do przeszłości ze wszystkimi możliwościami zaistnienia w rzeczywistościach równoległych.

Narrator, Józef, budzi się tam w ciemny świt zimowy ─ pod zwałami ciemności (…) i mając jeszcze pod powiekami mrowie mglistych figur i znaków, zaczyna majaczyć niejasno i zawile, wśród udręki i próżnego żalu, o starej, zaginionej Księdze. Mijają tygodnie lecz jej obraz nadal płonie w jego duszy  jasnym płomieniem, wielki szeleszczący Kodeks, wzburzona Biblia, przez której karty szedł wiatr, plądrując ją jak ogromną, rozsypującą się różę.

Mira Mona stosuje ten sam zabieg cofania czasu. Zanurza się w Księdze, żeby doświadczyć jej równoległych rzeczywistości. Ręka i pędzel dają się prowadzić mglistym figurom i znakom, odkrywają krajobrazy widziane przez Schulza: wielkie wędrówki zwierząt płynące gościńcami, rozgałęzione pochodami po kraju dalekim, (…) niebo w kluczach całe i w łopotach, ogromną  odwróconą piramidę, której daleki wierzchołek dotyka Arki.

Jednak Mira Mona pozostaje sobą. Studiuje Księgę systematycznie i zajadle, miesiąc po miesiącu, tydzień po tygodniu, Midrasz po Midraszu. Ma problemy z wyborem. Obezwładnia ją mnogość komentarzy oraz interpretacji. Swój czas porządkuje po swojemu. W wertykalnym układzie obrazów dni i tygodnie wznoszą  się mozolnie z dołu do góry, stopień po stopniu, książka po książce, jak ślady schodów na ścianie w pracowni Tracey Klein, gdzie objawił jej się  koncept całego cyklu. Kalendarz Pamięci według Brunona Schulza składa się z trzynastu płócien nienaciągniętych na blejtramy lecz zostawionych luzem, niczym karty Księgi. W kalendarzu żydowskim rok składa się bowiem z dwunastu miesięcy liczonych od nowiu do nowiu księżyca, zaś różnice z czasem słonecznym wyrównuje trzynasty miesiąc, dodawany co dwa lub trzy lata w roku przestępnym.

Schulz określa je jako: lata osobliwe, lata wyrodne, którym jak szósty mały palec u ręki wyrasta kędyś trzynasty fałszywy miesiąc. Adar szeni (II) występuje po Adar raszi (I) i właśnie w tych dniach wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku kończy się czas Sklepów cynamonowych. Ale nie u Miry.

U Miry rok zaczyna się w miesiącu Tiszri. W czasie, kiedy Słońce wstępuje w znak Wagi, pierwszy ze znaków jesienno-zimowych, które łączą się ze sferą duchowej transformacji. Pomiędzy szalkami Wagi pojawia się na niebie kabalistyczne Drzewo Życia, rozjarzone blaskiem 10 sefirotów. Drzewo wzrastania a zarazem  drzewo wyboru.

Czeszwan nastaje późną pluchowatą jesienią. W 17 dniu tego miesiąca zaczął się potop i trwał przez 40 dni.  Chłopiec siedzi w oknie tuląc do siebie małego pieska, jakby próbował ochronić go przed światem.  To autoportret Schulza, Józefa ze Sklepów cynamonowych. Mira przenosi go w pejzaż sennego miasteczka, ponad dachy domów i tłumy mieszkańców, którzy wylegli na ulice niczym kołatki albo suche makówki sypiące makiem. Chłopiec spogląda w stronę dorożki, obrazu z jego dziecięcych fantasmagorii. Nie dostrzega zodiakalnego Skorpiona, przechodzącego tuż obok, z żądłem wzniesionym do ataku.

Strzelec napina swój łuk w miesiącu Kislew, kiedy na Ziemi trwa czas zagłady. U Miry śmierci nie niesie potop, lecz pożar, trawiący górne piętra budynku. Ale ludzie go nie widzą. Wzrok mężczyzn ślizga się po nagim ciele kobiety, bohaterki Xięgi bałwochwalczej Schulza, z której cytaty zdobią cały  Kalendarz, niczym didaskalia pisane na marginesie sztuki. Nikt nie przeczuwa, że niebawem ogień pochłonie część ich świata, zniszczy pamięć o nim, zniweczy dorobek Schulza, którego grafiki oraz powieść Mesjasz, zaginą gdzieś po aryjskiej stronie.

Tewet – to czas Koziorożca. 10 dnia miesiąca Tewet  król Nabudochonozor rozpoczął oblężenie Jerozolimy. Niebawem pierwsza świątynia legła w gruzach a Żydzi dostali się do niewoli Babilońskiej. Widać ich wychudzone twarze w zatłoczonych wagonach i karuzelę, która w kolorowym pędzie kręci  się tuż za murami getta.

15 dnia miesiąca Szwat nastaje Nowy Rok Drzew a Wodnik kończy nawadnianie Ziemi łzami Nieba. Zbliża się czas wiosny, czas odrodzenia i radości. Wodnik ma twarz Ojca-Jakuba, którego gniew wyrastał niczym szczyt Synaju ponad tłumem oddającym bałwochwalczą cześć złotemu cielcowi cynamonowych sklepów.

Za nim pojawia się Adar, ten podwójny w latach przestępnych, Nissan – z obchodami Nowego Roku według starszej rachuby czasu – za nim zaś miesiące cyklu wiosenno-letniego, zanurzone w zieleniach i złotach. W Sanatorium pod klepsydrą Mira Mona odnajduje ukojenie tęsknoty za Księgą. Maluje bez tchu, jak Józef, kompulsywnie, klęcząc nad wielkimi kartami. Tworzy własne multiversum. W jej Kalendarz pamięci trzeba się zanurzyć, jak w wielki teatr Schultza, w którym, jak powiedział w wywiadzie z 1935 roku: Życie substancji polega na zużywaniu niezmiernej ilości masek.